Przeziębienie
jeszcze mnie trzyma, mocy do szycia brak, chociaż kolejne tkaniny
zakupione... Tyle dobrze, że wiosna nie przychodzi i w związku z
tym okrzyk: „Nie mam się w co ubrać!” jeszcze przede mną...
No to
chociaż pofilozofować mogę, chociaż umysł jeszcze nie całkiem
przytomny...
Bo
mówiłam nieraz, że lubię szyć, bo mam czas na dumanie? Mówiłam.
Na pewno. I jednym z tematów, który przydumał się do mnie podczas
szycia jest właśnie ten – jak przy szyciu nie zwariować.
Szał
człowieka nieraz przy maszynie ogarnia. Bo albo maszyna szwankuje,
albo ciuch nie leży, albo w ogóle – nie tak miało być, jak
wychodzi.
Weźmy
taki przykład – mam odpowiednią ilość czasu, zatem nie szyję
„na wczoraj”, okoliczności są sprzyjające – czyli nikt mi
się nie kręci pod nogami i nie odrywa od pracy, muzyczka włączona
taka, jaka lubię /czyli – ani nie spowalniająca, ani nie
nadmiernie ekscytująca/, maszyna sprawna - a szycie nie idzie, wulkan we mnie
wzbiera...
Trzeba
sobie zrobić małe pranie mózgu. To najlepszy sposób na odsunięcie
od siebie szaleństwa. Przekonać samą siebie, że nie jest się
najlepszym krawcem pod słońcem i nie umie się wszystkiego /a jak
tu winić kogoś za szczerość/, że maszyna tu nic nie jest winna
/i to się okazuje prawdą w 90 % przypadków/, a gotowy wykrój z
Burdy czy innego czegoś naszym przyjacielem jest.
Mózg
wyprany jest jaśniejszy, pracuje lepiej i nie zacina się.
Szycie
nie idzie – zamek krzywo się wszywa, materiał się rozłazi, szwy
się skręcają... To nie przez szpilki wbijane przez właścicielkę
konkurencyjnego bloga w laleczkę voodoo z moją podobizną... Coś
źle zrobiłam. Pośpieszyłam się. To podstawowy błąd, za który
teraz płacę. Nie podprasowałam sztywnika – bo przecież
materiał wydawał się taki zwięzły. Źle go oceniłam. Nie
przyfastrygowałam – bo wydawało mi się, że dam radę przyszyć
równo. Przeceniłam swoje możliwości. Niedobrze ułożyłam części
wykroju na materiale. Wydawało mi się, że to nie ma aż takiego
znaczenia. Źle dobrałam materiał. Zafascynował mnie kolor, a nie
wzięłam pod uwagę, że z „tego” materiału „taki” fason to
będzie jedna wielka wpadka...
Nie ma
co się biczować, zalewać łzami i pomstować grubym słowem. Każda
kolejna rzecz, każde kolejne szycie to nauka. Za każdym razem albo
się czegoś nowego uczę albo przynajmniej utwierdzam się w tym,
czego już się dowiedziałam. Albo praktyką potwierdzam teorię.
Nawet najbardziej nieudany ciuch, taki, którego się ani razu nie
założy, jest inwestycją w krawiecką przyszłość. Jakoś tak
jesteśmy przecież skonstruowani, że najlepiej uczymy się na
własnych błędach. Trzeba się tylko umieć do nich przyznać.
Przypadek
drugi - maszyna nagle szwankuje. Zamiast wyrzucać ją za okno –
cierpliwie zakładam na nowo nitki, przypominając sobie, jak tam
było z tym podnoszeniem stopki i w którą stronę ma się kręcić
szpulka w bębenku. Jeśli przed momentem szyła dobrze, potem
zerwała nitkę i już nie chce współpracować – do warto
przetrzepać bębenek w poszukiwaniu farfocla z nitki albo materiału.
Jeśli zmieniało się nitkę górną – sprawdzić, czy w
naprężaczu nie pozostał kawałek nitki z przeciąganego przez
naprężacz „ogonka”. Zmienić igłę. Odwrotnie założyć
szpulkę. Rzucić okiem w instrukcję, która zawsze powinna być pod
ręką, nawet po latach. Pogłaskać maszynę albo jej pogrozić. Na
pewno się opamięta.
I
przypadek ostatni – kiedy to szyło się lekko, łatwo, przyjemnie,
a co najważniejsze – szybko – a ciuch nie leży... A korzystam
ze sprawdzonych źródeł wykrojów? A czy na pewno sukienka na modelce
wygląda na dopasowaną w takim stopniu, jak chciałam? A sprawdziłam swoje
wymiary i porównałam z tabelą? A czy mam świadomość, że mam
niewielką skoliozę albo opadające ramię? A dobry rozmiar wybrałam
– nie w oparciu o rozmiar z metki ciucha, który ostatnio kupiłam?
A czy dobry rozmiar wykroiłam? A naniosłam poprawki na papierową
formę zgodnie z moimi proporcjami ciała /lub ich brakiem/ ? A
wybrałam właściwy rodzaj materiału? Jeśli tak – to ciuch może
być w zasadzie tylko za luźny. Za ciasny z reguły nie bywa.
I teraz
– po raz pierwszy – dodaję sobie otuchy...
Coco
Chanel podobno nie robiła szablonów, a do szycia podchodziła
praktycznie, upinając materiał na modelkach. Doprowadzając
pokłute szpilkami biedaczki do płaczu ze zmęczenia i bólu. Michał
Anioł powiedział, że w bryle marmuru widzi swoją przyszłą
rzeźbę i jego zadanie polega na odrzuceniu niepotrzebnych warstw
kamienia. Więc jak Coco upinam szpilkami za dużą tu i ówdzie
sukienkę, wyrównując niepotrzebne fałdki, kierując tkaninę tam,
gdzie chcę. Nadając całości kształt taki, jaki chcę. Tuszujący
to, co chcę zatuszować, podkreślający co chcę podkreślić. Nie
walczę z materiałem, chcę go tylko przechytrzyć. Żeby zaczął
ze mną współpracować. Na pewno zacznie, muszę tylko znaleźć na
niego sposób. I jak Michał Anioł stopniowo zwężam ramiona,
dopasowuję centymetr po centymetrze talię, pogłębiam zaszewki –
odrzucając tyle materiału, ile potrzeba, żeby zostało to, co
zostać musi. Żeby sukienka wyglądała tak, jak ją sobie
wyobrażałam biorąc w rękę materiał... Przymierzam, przymierzam, przymierzam... Jakie to szczęście, że podczas pierwszej przymiarki sukienka była wystarczająco luźna... W przeciwnym razie - cóż mogłabym z niej wycisnąć? Na ile ingerować?
Rozmarzyłam
się... Szał mija...
Czego i
wam życzę.
Pięknie to opisałaś!
OdpowiedzUsuńTo prawda, że czasem ma się taki dzień, że lepiej do maszyny nie siadać i ma sie wrażenie, że cały świat sie sprzysiągł, abyśmy nie mogły uszyć tego co chcemy. A wystarczy chwila oddechu i zwolnienia by znów cieszyć się szyciem:))
Racja! Pieknie napisane, tak to z szyciem jest, a jak sie jest poczatkujacym (jak ja), to sytuacji takich jest mnostwo. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPod wszystkim podpisuję się obiema rękami!:) Też tak czasami mam. Wtedy biorę się zazwyczaj za coś nowego i kiedy już odpocznę od tego, co nie wychodziło, mogę do tego wrócić.
OdpowiedzUsuńMam nadzieje, że już czujesz się niemalże zdrowa. Wiosna zaraz będzie. Więc spokojnie sobie zasiądź przy maszynie, tą muzyczkę jaką lubisz słuchaj i spokojnie, tak jak piszesz krok po kroczku, bez pośpiechu...na wszytko jest czas. :)
OdpowiedzUsuńJak moja mama: szycie to pikuś, ale dopasowanie inna bajka. A już wykańczanie to naprawdę wykańcza ;)
OdpowiedzUsuńSzycie ubrań przede mną, więc się nie wypowiadam ;)
Niedawno Cie odkrylam i.... żałuję, ze dopiero teraz. Czytam, czytam i nabieram coraz większej ochoty na porzucone kilka lat temu szycie. Mam nadzieję, ze dzięki Tobie, Twoim bezcennym radom, jak i radom innych blogger poprawie swoje umiejętności w szyciu i świadomość popełnianych błędów. Dziękuję za wspaniałego bloga!
OdpowiedzUsuńŻyczę zdrówka. Słowa Twoje są bardzo trafione i chyba się będę powtarzać ale masz świetny styl pisania, jak to mówią "lekkie pióro".
OdpowiedzUsuńChyba każda z nas, która szyje może podpisać się pod Twoim postem!
OdpowiedzUsuńSą momenty że szyć się nie chce, nic nie wychodzi. Ale na szczęście to stan przejściowy :) Zdrowia życzę i weny twórczej :)))
Ja również życzę cierpliwości!
OdpowiedzUsuńO tak, tak często szycie jest mylone z dopasowywaniem. Ale powiedz Aniu jak pogodzić się z wyborem większego rozmiaru niż się nosi i jak, po wykrojeniu tego większego rozmiaru, zgodnego z teoretycznymi wymiarami się nie pochlastać, gdy się okaże, że mamy worek i ponownie jak nie pochlastać się, gdy rozmiar, który się nosi, nie chce się dopiąć?
OdpowiedzUsuńJa tam już się pogodziłam przynajmniej w koniecznością fastrygowania, w końcu nie jestem LoląJoo:)
Właśnie - przede wszystkim trzeba uwolnić się od pojęcia rozmiaru, który się nosi. :-) Taki nie istnieje. :-) Mam w swojej szafie rzeczy ze sklepu, rzeczy w co najmniej trzech różnych rozmiarach. Więc który noszę? :-)
UsuńWybierając rozmiar wykroju sugeruję się wyłącznie tabelką z danego żurnala. I szyjąc sobie coś powiedzmy raz w miesiącu - za każdym razem mierzę się na nowo i na nowo wybieram i koryguję rozmiar. I naprawdę nie stresuję się przymiarkami i dopasowywaniem - wręcz jestem zadowolona, gdy ciuch jest za luźny i mogę nad nim popracować - wtedy mogę wybrać naprawdę taki stopień dopasowania, jaki mi odpowiada.
Nie pamiętam już, kiedy coś okazało się za ciasne na pierwszej przymiarce... Oj tak - pamiętam. Kiedy pierwszy raz szyłam z La Mia Boutique i nie sprawdziłam tabelki ;-) Wzięłam rozmiar, który powinien być dobry, a okazało się, że włoska rozmiarówka jest inna ;-)
Ania
Świetny post!!! Dodaje otuchy, wspiera i motywuje :-)
OdpowiedzUsuńOj, wszystko prawda. Ja się ponad to szybciutko nauczyłam, żeby nie siadać do maszyny w trakcie PMS... ;-) WSZYSTKO jest wtedy źle, nieładnie, do luftu, krzywo, nie pasuje i w ogóle "nie umiem, jestem beznadziejna, po co ja się brałam do krawiectwa, kompletne beztalencie!" ;-)
OdpowiedzUsuńGenialny post! Dzięki Ci Czeremcho :)
OdpowiedzUsuń