Obserwatorzy

piątek, 5 kwietnia 2013

Wywody filozoficzne – czyli jak przy szyciu nie zwariować.

Przeziębienie jeszcze mnie trzyma, mocy do szycia brak, chociaż kolejne tkaniny zakupione... Tyle dobrze, że wiosna nie przychodzi i w związku z tym okrzyk: „Nie mam się w co ubrać!” jeszcze przede mną...

No to chociaż pofilozofować mogę, chociaż umysł jeszcze nie całkiem przytomny...

Bo mówiłam nieraz, że lubię szyć, bo mam czas na dumanie? Mówiłam. Na pewno. I jednym z tematów, który przydumał się do mnie podczas szycia jest właśnie ten – jak przy szyciu nie zwariować.

Szał człowieka nieraz przy maszynie ogarnia. Bo albo maszyna szwankuje, albo ciuch nie leży, albo w ogóle – nie tak miało być, jak wychodzi.

Weźmy taki przykład – mam odpowiednią ilość czasu, zatem nie szyję „na wczoraj”, okoliczności są sprzyjające – czyli nikt mi się nie kręci pod nogami i nie odrywa od pracy, muzyczka włączona taka, jaka lubię /czyli – ani nie spowalniająca, ani nie nadmiernie ekscytująca/, maszyna sprawna - a szycie nie idzie, wulkan we mnie wzbiera...

Trzeba sobie zrobić małe pranie mózgu. To najlepszy sposób na odsunięcie od siebie szaleństwa. Przekonać samą siebie, że nie jest się najlepszym krawcem pod słońcem i nie umie się wszystkiego /a jak tu winić kogoś za szczerość/, że maszyna tu nic nie jest winna /i to się okazuje prawdą w 90 % przypadków/, a gotowy wykrój z Burdy czy innego czegoś naszym przyjacielem jest.

Mózg wyprany jest jaśniejszy, pracuje lepiej i nie zacina się.

Szycie nie idzie – zamek krzywo się wszywa, materiał się rozłazi, szwy się skręcają... To nie przez szpilki wbijane przez właścicielkę konkurencyjnego bloga w laleczkę voodoo z moją podobizną... Coś źle zrobiłam. Pośpieszyłam się. To podstawowy błąd, za który teraz płacę. Nie podprasowałam sztywnika – bo przecież materiał wydawał się taki zwięzły. Źle go oceniłam. Nie przyfastrygowałam – bo wydawało mi się, że dam radę przyszyć równo. Przeceniłam swoje możliwości. Niedobrze ułożyłam części wykroju na materiale. Wydawało mi się, że to nie ma aż takiego znaczenia. Źle dobrałam materiał. Zafascynował mnie kolor, a nie wzięłam pod uwagę, że z „tego” materiału „taki” fason to będzie jedna wielka wpadka...

Nie ma co się biczować, zalewać łzami i pomstować grubym słowem. Każda kolejna rzecz, każde kolejne szycie to nauka. Za każdym razem albo się czegoś nowego uczę albo przynajmniej utwierdzam się w tym, czego już się dowiedziałam. Albo praktyką potwierdzam teorię. Nawet najbardziej nieudany ciuch, taki, którego się ani razu nie założy, jest inwestycją w krawiecką przyszłość. Jakoś tak jesteśmy przecież skonstruowani, że najlepiej uczymy się na własnych błędach. Trzeba się tylko umieć do nich przyznać.

Przypadek drugi - maszyna nagle szwankuje. Zamiast wyrzucać ją za okno – cierpliwie zakładam na nowo nitki, przypominając sobie, jak tam było z tym podnoszeniem stopki i w którą stronę ma się kręcić szpulka w bębenku. Jeśli przed momentem szyła dobrze, potem zerwała nitkę i już nie chce współpracować – do warto przetrzepać bębenek w poszukiwaniu farfocla z nitki albo materiału. Jeśli zmieniało się nitkę górną – sprawdzić, czy w naprężaczu nie pozostał kawałek nitki z przeciąganego przez naprężacz „ogonka”. Zmienić igłę. Odwrotnie założyć szpulkę. Rzucić okiem w instrukcję, która zawsze powinna być pod ręką, nawet po latach. Pogłaskać maszynę albo jej pogrozić. Na pewno się opamięta.

I przypadek ostatni – kiedy to szyło się lekko, łatwo, przyjemnie, a co najważniejsze – szybko – a ciuch nie leży... A korzystam ze sprawdzonych źródeł wykrojów? A czy na pewno sukienka na modelce wygląda na dopasowaną w takim stopniu, jak chciałam? A sprawdziłam swoje wymiary i porównałam z tabelą? A czy mam świadomość, że mam niewielką skoliozę albo opadające ramię? A dobry rozmiar wybrałam – nie w oparciu o rozmiar z metki ciucha, który ostatnio kupiłam? A czy dobry rozmiar wykroiłam? A naniosłam poprawki na papierową formę zgodnie z moimi proporcjami ciała /lub ich brakiem/ ? A wybrałam właściwy rodzaj materiału? Jeśli tak – to ciuch może być w zasadzie tylko za luźny. Za ciasny z reguły nie bywa.

I teraz – po raz pierwszy – dodaję sobie otuchy...

Coco Chanel podobno nie robiła szablonów, a do szycia podchodziła praktycznie, upinając materiał na modelkach. Doprowadzając pokłute szpilkami biedaczki do płaczu ze zmęczenia i bólu. Michał Anioł powiedział, że w bryle marmuru widzi swoją przyszłą rzeźbę i jego zadanie polega na odrzuceniu niepotrzebnych warstw kamienia. Więc jak Coco upinam szpilkami za dużą tu i ówdzie sukienkę, wyrównując niepotrzebne fałdki, kierując tkaninę tam, gdzie chcę. Nadając całości kształt taki, jaki chcę. Tuszujący to, co chcę zatuszować, podkreślający co chcę podkreślić. Nie walczę z materiałem, chcę go tylko przechytrzyć. Żeby zaczął ze mną współpracować. Na pewno zacznie, muszę tylko znaleźć na niego sposób. I jak Michał Anioł stopniowo zwężam ramiona, dopasowuję centymetr po centymetrze talię, pogłębiam zaszewki – odrzucając tyle materiału, ile potrzeba, żeby zostało to, co zostać musi. Żeby sukienka wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażałam biorąc w rękę materiał... Przymierzam, przymierzam, przymierzam... Jakie to szczęście, że podczas pierwszej przymiarki sukienka była wystarczająco luźna... W przeciwnym razie - cóż mogłabym z niej wycisnąć? Na ile ingerować?

Rozmarzyłam się... Szał mija...

Czego i wam życzę.

14 komentarzy:

  1. Pięknie to opisałaś!
    To prawda, że czasem ma się taki dzień, że lepiej do maszyny nie siadać i ma sie wrażenie, że cały świat sie sprzysiągł, abyśmy nie mogły uszyć tego co chcemy. A wystarczy chwila oddechu i zwolnienia by znów cieszyć się szyciem:))

    OdpowiedzUsuń
  2. Racja! Pieknie napisane, tak to z szyciem jest, a jak sie jest poczatkujacym (jak ja), to sytuacji takich jest mnostwo. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Pod wszystkim podpisuję się obiema rękami!:) Też tak czasami mam. Wtedy biorę się zazwyczaj za coś nowego i kiedy już odpocznę od tego, co nie wychodziło, mogę do tego wrócić.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mam nadzieje, że już czujesz się niemalże zdrowa. Wiosna zaraz będzie. Więc spokojnie sobie zasiądź przy maszynie, tą muzyczkę jaką lubisz słuchaj i spokojnie, tak jak piszesz krok po kroczku, bez pośpiechu...na wszytko jest czas. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak moja mama: szycie to pikuś, ale dopasowanie inna bajka. A już wykańczanie to naprawdę wykańcza ;)
    Szycie ubrań przede mną, więc się nie wypowiadam ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Niedawno Cie odkrylam i.... żałuję, ze dopiero teraz. Czytam, czytam i nabieram coraz większej ochoty na porzucone kilka lat temu szycie. Mam nadzieję, ze dzięki Tobie, Twoim bezcennym radom, jak i radom innych blogger poprawie swoje umiejętności w szyciu i świadomość popełnianych błędów. Dziękuję za wspaniałego bloga!

    OdpowiedzUsuń
  7. Życzę zdrówka. Słowa Twoje są bardzo trafione i chyba się będę powtarzać ale masz świetny styl pisania, jak to mówią "lekkie pióro".

    OdpowiedzUsuń
  8. Chyba każda z nas, która szyje może podpisać się pod Twoim postem!
    Są momenty że szyć się nie chce, nic nie wychodzi. Ale na szczęście to stan przejściowy :) Zdrowia życzę i weny twórczej :)))

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja również życzę cierpliwości!

    OdpowiedzUsuń
  10. O tak, tak często szycie jest mylone z dopasowywaniem. Ale powiedz Aniu jak pogodzić się z wyborem większego rozmiaru niż się nosi i jak, po wykrojeniu tego większego rozmiaru, zgodnego z teoretycznymi wymiarami się nie pochlastać, gdy się okaże, że mamy worek i ponownie jak nie pochlastać się, gdy rozmiar, który się nosi, nie chce się dopiąć?
    Ja tam już się pogodziłam przynajmniej w koniecznością fastrygowania, w końcu nie jestem LoląJoo:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie - przede wszystkim trzeba uwolnić się od pojęcia rozmiaru, który się nosi. :-) Taki nie istnieje. :-) Mam w swojej szafie rzeczy ze sklepu, rzeczy w co najmniej trzech różnych rozmiarach. Więc który noszę? :-)

      Wybierając rozmiar wykroju sugeruję się wyłącznie tabelką z danego żurnala. I szyjąc sobie coś powiedzmy raz w miesiącu - za każdym razem mierzę się na nowo i na nowo wybieram i koryguję rozmiar. I naprawdę nie stresuję się przymiarkami i dopasowywaniem - wręcz jestem zadowolona, gdy ciuch jest za luźny i mogę nad nim popracować - wtedy mogę wybrać naprawdę taki stopień dopasowania, jaki mi odpowiada.

      Nie pamiętam już, kiedy coś okazało się za ciasne na pierwszej przymiarce... Oj tak - pamiętam. Kiedy pierwszy raz szyłam z La Mia Boutique i nie sprawdziłam tabelki ;-) Wzięłam rozmiar, który powinien być dobry, a okazało się, że włoska rozmiarówka jest inna ;-)

      Ania

      Usuń
  11. Świetny post!!! Dodaje otuchy, wspiera i motywuje :-)

    OdpowiedzUsuń
  12. Oj, wszystko prawda. Ja się ponad to szybciutko nauczyłam, żeby nie siadać do maszyny w trakcie PMS... ;-) WSZYSTKO jest wtedy źle, nieładnie, do luftu, krzywo, nie pasuje i w ogóle "nie umiem, jestem beznadziejna, po co ja się brałam do krawiectwa, kompletne beztalencie!" ;-)

    OdpowiedzUsuń
  13. Genialny post! Dzięki Ci Czeremcho :)

    OdpowiedzUsuń