Obserwatorzy

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Tam i z powrotem - czyli jak to z elastanem było...

Króciutko tym razem...

No i znów rozczarował mnie materiał z elastanem. Pisałam już, że ich nie lubię. Pojechałam w spódnicy z poprzedniego postu na zlot forum "E-krawiectwo"  /rewelacyjny jak zawsze - dziękuję wam, dziewczyny, dziękuję wam, chłopaki!/ - i wróciłam w spódnicy większej o co najmniej rozmiar... Mam nadzieję, że po praniu znów się "wstąpi". Potem znów rozciągnie i tak w kółko... Chyba jednak trzeba słuchać się Burdy i tkaniny rozciągliwe traktować nieco inaczej. Rozmawiałyśmy o tym na zlocie - że wpadła mi w oko wskazówka w Burdzie, żeby spodnie z materiałów rozciągliwych kroić tak, żeby materiał rozciągał się po długości spodni, nie po szerokości. Doszyłyśmy do wniosku, że jest w tym dużo logiki, bo zwłaszcza w rurkowatych spodniach braki luzu będą dokuczały przy siadaniu i zginaniu kolan - czyli wtedy, kiedy tak naprawdę długość siedzenia w spodniach i długość nogawek powinna się wydłużyć. Nie brzmi jasno... Ok. Długość rękawa mierzymy wzdłuż lekko zgiętej w łokciu ręki, bo wtedy jest większa, niż gdy ręka jest prosta. Rękaw wpuszczony w mankiet zawsze jest lekko zbluzowany i tam podziewa się ten nadmiar długości. W spodniach z prostą do dołu nogawką tego nie zrobimy. Na żywej nodze nadmiar "materiału" mamy zapewniony w postaci "zapasu" skóry na kolanie - tkanina nam tego nie zapewni. Nierozciągliwa albo rozciągliwa wszerz - rozepchnie się na kolanie i tak zostanie, rozciągliwa wzdłuż - rozciągnie i przynajmniej częściowo wróci do poprzedniego stanu.

Krojenie po szerokości kusi /przytyję ździebko, a spodnie czy karczek spódnicy będą dalej dobre, nie będę ich musiała dokładnie dopasowywać, bo same się ułożą i inne tego typu mity/, ale mści się okrutnie właśnie takim zachowaniem gotowej rzeczy, jakim potraktowała mnie spódnica... Jedyne wyjście teraz - to porozpruwać ją tu i ówdzie i podkleić /może nawet lepiej - podszyć/ karczek sztywnikiem... Czyli zrobić to, czego robić nie chciałam - dodać kolejną warstwę, która niepotrzebnie spódnicę ociepli... Tylko muszę się jakoś zmotywować...

Ale może to ociepli jej wizerunek w moich oczach...

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Wiosna panie sierżancie – czyli spódnica lekko odchudzona

Wiosna przyszła do spółki z latem i zewsząd słychać przerażone głosy: Nie mam się w co ubrać!... Pod moimi oknami też...

Wywlokłam zatem z jednego z pudeł materiał zakupiony dawno temu na wiosenno-letnią spódnicę i zabrałam się do dzieła.

Spódnica z Knipmode 01/2012, model 11



Odpuściłam sobie dekoracje na karczku – bo i tak nie będę nosić bluzek do środka, a w takim układnie dodatkowe pogrubienie pod bluzką niespecjalnie by mi się przysłużyło.

Chwilę zastanawiałam się – dodawać podszewkę czy nie – i zdecydowałam, że jednak tak. Materiał to bawełna z elastanem, średniej grubości – czyli ubiorę ją raczej nie w dni o ekstremalnie wysokich temperaturach, a gdyby jesienią czy wiosną założyć rajstopy – to podszewka może być wręcz konieczna. Nie lubię ryzykować stresu podchodzenia spódnicy do góry, wciskania się między nogi i innych takich przygód z elektrycznością ;-)

Widzę, że znów zrobiły mi się miliony zdjęć, a zatem – żeby czasu nie marnować...





Spódnica skrojona, na krawędziach wlotów kieszeni oraz wzdłuż lewego boku tyłu /tam, gdzie będzie wszywany zamek/ przyprasowałam paseczki sztywnika. Słabo go widać, ale jest tam na pewno :-). Taką czynność jak stabilizowanie brzegów sztywnikiem trzeba robić w pierwszym etapie, najlepiej – przed odpięciem papierowej formy. Każde podniesienie, przyłożenie do siebie, nie daj Boże – przymiarka – to ryzyko rozciągnięcia się brzegu i zapowiedź trudów przywracania poprzedniego stanu. O ile się da.



Spódnica ma na przodzie zakładki po bokach i większą zakładkę w formie kontrafałdy na środku. Przed skrojeniem podszewki do przodu poskładałam te zakładki na formie /spódnica po poskładaniu zakładek ma kształt trapezu, więc podszewka nie będzie za wąska/ i dołożyłam formę worka kieszeni z karczkiem biodrowym, uzupełniając linię boku.



Wewnętrzna część worka kieszeni skrojona z podszewki – w zasadzie powinna być skrojona po odcięciu części karczka biodrowego, ale ja mam inne plany... Zagięłam ją tylko. Poza tym – wg projektu powinna być skrojona z materiału wierzchniego, ja jednak chcę spódnicę trochę odchudzić – żeby nie miała tylu warstw materiału, była możliwie przewiewna, a poza tym kieszeń mogłaby się odciskać na wierzchu.



Tę część – worek kieszeni z karczkiem biodrowym – skroję po części z podszewki, ale żeby nie było jej widać zerkając w kieszeń z boku – odcinam karczek biodrowy parę centymetrów dalej niż linia wlotu kieszeni. Przerywaną kreską narysowałam sobie pomocniczą linię kierunku materiału. Żeby nic niespodziewanego się nie działo.



Część skroiłam z materiału spódnicy, część – z podszewki.



Tak to wygląda po zszyciu. Jeszcze raz złożyłam części formy i porównałam z tym, co mi wyszło ;-) Dwa milimetry na szwie w jedną albo drugą stronę dają cztery milimetry różnicy po całości – a to bardzo dużo jak na worek kieszeni.



Worek kieszeni przyszyty do wlotu kieszeni – prawą do prawej.



Szew przeprasowany, worek odwrócony do wewnątrz, przestębnowany.



Doszyta druga część worka, całość obrzucona.



Przyprasowałam sztywnik na krawędziach karczków – przedniego i tylnego – po lewej stronie, oraz wzdłuż górnej krawędzi. Na górną krawędź mogłam raczej przyprasować paseczek cięty z prostego, a nie ze skosu, bo lepiej by ją ustabilizowałby – pasek se skosu nie spełnia oczekiwanej funkcji, bo krawędź i tak się rozciąga – przez nieszczęsny elastan zawarty w materiale... Jak ja takich materiałów nie lubię... Ale nadruk mi się podobał, i grubość materiału jest w porządku...

Naprasowując kawałki sztywnika na brzegi skrojonych części najlepiej robić to podkładając papier – chroniąc deskę do prasowania przed zabrudzeniem klejem, który czasem lubi zdradziecko przenieść się na prasowane rzeczy – a wtedy może je zniszczyć, bo taki klej nie zawsze łatwo usunąć... Nie mówiąc już o brudzeniu stopy żelazka klejem...

A jak się już żelazko wybrudziło – to trzeba je wyczyścić. Najprostszą metodą – na drewnianą deskę kuchenną kładziemy kartkę papieru, który grubo posypujemy garstką soli. Żelazko mocno nagrzewamy – i prasujemy sól, mocno dociskając żelazkiem. Resztki upartego brudu usuwamy pocierając żelazkiem o kant deseczki przykrytej papierem. Zabieg trwa 2-3 minuty, żelazka nie trzeba po nim myć, czekać na ostygnięcie itp.



Paprochy brudów widać i na soli, i na brzegu deseczki. Robiłam tak i żelazkiem ze stopą stalową, i z ceramiczną – nic to im nie zaszkodziło.



Ułożyłam zakładki na przodzie spódnicy, a środkową kontrafałdę zszyłam tymczasowym szwem, żeby nie rozsunęła się podczas szycia. Wypruję go na samym końcu.

Zszyłam karczki i dół spódnicy szwami na prawym boku, przyszyłam karczki wewnętrzne do zewnętrznych wzdłuż górnego brzegu, a następnie – karczek do dołu spódnicy.



Będę się zabierała za wszywanie zamka i na tym etapie najważniejsze jest, żeby linie szwów łączących karczek ze spódnicą oraz wysokość karczka po obu stronach zamka były styczne i równe. Bo w przeciwnym razie – zamek trzeba będzie odpruwać, żeby je poprawić...


Przyszywam jedną taśmę zamka. Nie silę się na doszywanie go na dole aż do samego końca. Szyję na tyle, na ile dopuszcza mnie stopka. Nie ma potrzeby wysilania się i doszywania zamka „na maksa”.



Zapinam zamek i zaznaczam nacięciem linię szwu między dołem spódnicy a karczkiem na nieprzyszytej jeszcze taśmie zamka.




I to będzie miejsce, w którym /po rozpięciu zamka/ w pierwszej kolejności przypnę drugą taśmę zamka do drugiej krawędzi boku spódnicy.



Zamek wszyty z obu stron – szew na dolnym końcu wciąż jeszcze otwarty.

Zszywam teraz szew boczny spódnicy, szyjąc od dołu i kończąc go 3-5 cm poniżej końca szwów mocujących zamek.



Zmieniam stopkę, by móc szyć możliwie blisko zamka i uzupełniam brakujący odcinek szwu. Znów – bez przesady z doszywaniem. 5-milimetrowy otworek pomoże ostatecznie dopasować brzegi materiału a i tak zamknę go rygielkiem na wierzchu spódnicy, pod zamkiem.



Zamek wszyty.

Zszywam teraz prawy bok podszewki, a lewy – od dołu do mniej więcej 5-7 cm poniżej końca zamka.



Przyszywam podszewkę do wewnętrznego karczka spódnicy. Zapasy na szwy części wierzchnich zaprasowuję do góry, na karczek – a części wewnętrznej – w dół. To też w ramach odchudzania – tym razem szwu łączącego karczek z dołem spódnicy. Teraz będę wykańczać zamek podszewką... Na odcinku karczku taśma zamka będzie ukryta w szwie, natomiast niżej – podszewka będzie doszyta tylko do taśmy zamka, nie do materiału spódnicy, nie chcę tego robić jednym szwem - więc zacznę od doszywania podszewki do zamka.



Spódnicę wywracam na lewą stronę, prawą stronę podszewki układam na prawej stronie wierzchu. Karczki spinam szpilką i przyszywam podszewkę do taśmy zamka – w takiej odległości, w jakiej poprowadzę później szew wzdłuż brzegów karczku. Szew zaczynam na linii łączenia karczku ze spódnicą, a kończę nie doszywając go do końca taśmy. Szyję możliwie blisko ząbków zamka. To samo robię na drugim brzegu.



I tak to wygląda.



Zaglądam na lewą stronę podszewki i spinam otwór, który pozostał w szwie. Zszywam go pozostawiając nie zszyte 0,7-1 cm od góry.


Ten kawałeczek nie zaszytego szwu będzie układał się pod skosem w literę V. Zaprasowuję go i przeszywam rygielek, mocując podszewkę do zamka i zabezpieczając szew przed rozdarciem.



Wracam do nie zaszytych boków karczku. Górną końcówkę taśmy zamka wywijam na zewnątrz, w kierunku dodatków na szwy i zszywam karczki szyjąc blisko ząbków zamka.



5-milimetrowy otworek na dole zamka zaszywam rygielkiem mocując zamek /bez tego rygielka będzie miał skłonności do odpruwania się na dole, co się bardzo często zdarza/.




Wykorzystując stopkę do ściegu owerlokowego zszywam obie warstwy spódnicy /wierzchnią i podszewkę/ prowadząc igłę w szwie łączącym karczek i spódnicę.

Podszewkę podwinęłam dwukrotnie i przeszyłam prostym ściegiem, natomiast dół spódnicy podłożę ściegiem krytym.



Obrzucony dół zaprasowuję na szerokość przyszłego obrębu. W tym przypadku – na oko, mniej więcej 3 cm. Spinam szpilkami wbijając je bliżej dolnej krawędzi, od prawej strony – dzięki temu nie będę miała z nimi kontaktu podczas szycia :-)



Spięte podłożenie odwijam na prawą stronę spódnicy /czyli na zdjęciu - pod spód/, zostawiając ok. 4-5 mm brzegu, po którym będę prowadzić szew.



Zakładam stopkę do ściegu krytego. Kręcąc śrubką do regulacji po prawej stronie stopki przesuwam białą „łopatkę”, od której zależy, jak daleko pod igłę podsunie się brzeg złożonego materiału. Docelowo – igła ma łapać jak najmniej, dosłownie niteczkę materiału. W przeciwnym razie – albo wbije się za daleko, jak na tym zdjęciu, i po prawej stronie materiału powstanie długi, pionowy ścieg, prostopadły do krawędzi spódnicy. Niefajnie.



Albo – jak na tym zdjęciu – podkręcona jest za bardzo i igła nie spotka się ze złożeniem w ogóle i nie złapie wierzchu. Podłożenie w tym miejscu nie będzie podszyte.

Mój materiał w zasadzie nie kwalifikuje się do szycia ściegiem krytym. Jest bardzo „płaski” - i uchwycenie choćby jednej nitki będzie widoczne na prawej stronie. Nawet podszywając ręcznie ciężko byłoby to zrobić tak, żeby nie było śladu. Za to im grubszy, bardziej puszysty materiał – tym lepiej. Na wełnie czy dzianinie jest szansa uszycia go zupełnie niewidocznym. Bardzo pomaga zastosowanie nici monofilowych – cieniutkiej, przezroczystej /albo ciemnej, dymnej/ żyłki, która w zasadzie nawet jeśli jest widoczna, to jest niewidoczna ;-) Tyle, że moja spódnicę będę prasować w dość wysokiej temperaturze i żyłka albo się przepali, albo skruszeje z czasem od temperatury... Bez sensu...



Miejscami widać, miejscami – nie...

Ponieważ po rozłożeniu podwiniętego szwem krytym brzegu „kropeczka” z nitki, którą się szyło, jest w zasadzie „kreską” - jakość szwu bardzo poprawia poluzowanie naprężenia górnej nici, które może być dużo luźniejsze, niż do normalnego szycia. Podkładana warstwa nie jest wtedy mocno przyciągana do warstwy wierzchniej i podłożenie układa się bardziej naturalnie.



No i tak to wyszło...








piątek, 5 kwietnia 2013

Wywody filozoficzne – czyli jak przy szyciu nie zwariować.

Przeziębienie jeszcze mnie trzyma, mocy do szycia brak, chociaż kolejne tkaniny zakupione... Tyle dobrze, że wiosna nie przychodzi i w związku z tym okrzyk: „Nie mam się w co ubrać!” jeszcze przede mną...

No to chociaż pofilozofować mogę, chociaż umysł jeszcze nie całkiem przytomny...

Bo mówiłam nieraz, że lubię szyć, bo mam czas na dumanie? Mówiłam. Na pewno. I jednym z tematów, który przydumał się do mnie podczas szycia jest właśnie ten – jak przy szyciu nie zwariować.

Szał człowieka nieraz przy maszynie ogarnia. Bo albo maszyna szwankuje, albo ciuch nie leży, albo w ogóle – nie tak miało być, jak wychodzi.

Weźmy taki przykład – mam odpowiednią ilość czasu, zatem nie szyję „na wczoraj”, okoliczności są sprzyjające – czyli nikt mi się nie kręci pod nogami i nie odrywa od pracy, muzyczka włączona taka, jaka lubię /czyli – ani nie spowalniająca, ani nie nadmiernie ekscytująca/, maszyna sprawna - a szycie nie idzie, wulkan we mnie wzbiera...

Trzeba sobie zrobić małe pranie mózgu. To najlepszy sposób na odsunięcie od siebie szaleństwa. Przekonać samą siebie, że nie jest się najlepszym krawcem pod słońcem i nie umie się wszystkiego /a jak tu winić kogoś za szczerość/, że maszyna tu nic nie jest winna /i to się okazuje prawdą w 90 % przypadków/, a gotowy wykrój z Burdy czy innego czegoś naszym przyjacielem jest.

Mózg wyprany jest jaśniejszy, pracuje lepiej i nie zacina się.

Szycie nie idzie – zamek krzywo się wszywa, materiał się rozłazi, szwy się skręcają... To nie przez szpilki wbijane przez właścicielkę konkurencyjnego bloga w laleczkę voodoo z moją podobizną... Coś źle zrobiłam. Pośpieszyłam się. To podstawowy błąd, za który teraz płacę. Nie podprasowałam sztywnika – bo przecież materiał wydawał się taki zwięzły. Źle go oceniłam. Nie przyfastrygowałam – bo wydawało mi się, że dam radę przyszyć równo. Przeceniłam swoje możliwości. Niedobrze ułożyłam części wykroju na materiale. Wydawało mi się, że to nie ma aż takiego znaczenia. Źle dobrałam materiał. Zafascynował mnie kolor, a nie wzięłam pod uwagę, że z „tego” materiału „taki” fason to będzie jedna wielka wpadka...

Nie ma co się biczować, zalewać łzami i pomstować grubym słowem. Każda kolejna rzecz, każde kolejne szycie to nauka. Za każdym razem albo się czegoś nowego uczę albo przynajmniej utwierdzam się w tym, czego już się dowiedziałam. Albo praktyką potwierdzam teorię. Nawet najbardziej nieudany ciuch, taki, którego się ani razu nie założy, jest inwestycją w krawiecką przyszłość. Jakoś tak jesteśmy przecież skonstruowani, że najlepiej uczymy się na własnych błędach. Trzeba się tylko umieć do nich przyznać.

Przypadek drugi - maszyna nagle szwankuje. Zamiast wyrzucać ją za okno – cierpliwie zakładam na nowo nitki, przypominając sobie, jak tam było z tym podnoszeniem stopki i w którą stronę ma się kręcić szpulka w bębenku. Jeśli przed momentem szyła dobrze, potem zerwała nitkę i już nie chce współpracować – do warto przetrzepać bębenek w poszukiwaniu farfocla z nitki albo materiału. Jeśli zmieniało się nitkę górną – sprawdzić, czy w naprężaczu nie pozostał kawałek nitki z przeciąganego przez naprężacz „ogonka”. Zmienić igłę. Odwrotnie założyć szpulkę. Rzucić okiem w instrukcję, która zawsze powinna być pod ręką, nawet po latach. Pogłaskać maszynę albo jej pogrozić. Na pewno się opamięta.

I przypadek ostatni – kiedy to szyło się lekko, łatwo, przyjemnie, a co najważniejsze – szybko – a ciuch nie leży... A korzystam ze sprawdzonych źródeł wykrojów? A czy na pewno sukienka na modelce wygląda na dopasowaną w takim stopniu, jak chciałam? A sprawdziłam swoje wymiary i porównałam z tabelą? A czy mam świadomość, że mam niewielką skoliozę albo opadające ramię? A dobry rozmiar wybrałam – nie w oparciu o rozmiar z metki ciucha, który ostatnio kupiłam? A czy dobry rozmiar wykroiłam? A naniosłam poprawki na papierową formę zgodnie z moimi proporcjami ciała /lub ich brakiem/ ? A wybrałam właściwy rodzaj materiału? Jeśli tak – to ciuch może być w zasadzie tylko za luźny. Za ciasny z reguły nie bywa.

I teraz – po raz pierwszy – dodaję sobie otuchy...

Coco Chanel podobno nie robiła szablonów, a do szycia podchodziła praktycznie, upinając materiał na modelkach. Doprowadzając pokłute szpilkami biedaczki do płaczu ze zmęczenia i bólu. Michał Anioł powiedział, że w bryle marmuru widzi swoją przyszłą rzeźbę i jego zadanie polega na odrzuceniu niepotrzebnych warstw kamienia. Więc jak Coco upinam szpilkami za dużą tu i ówdzie sukienkę, wyrównując niepotrzebne fałdki, kierując tkaninę tam, gdzie chcę. Nadając całości kształt taki, jaki chcę. Tuszujący to, co chcę zatuszować, podkreślający co chcę podkreślić. Nie walczę z materiałem, chcę go tylko przechytrzyć. Żeby zaczął ze mną współpracować. Na pewno zacznie, muszę tylko znaleźć na niego sposób. I jak Michał Anioł stopniowo zwężam ramiona, dopasowuję centymetr po centymetrze talię, pogłębiam zaszewki – odrzucając tyle materiału, ile potrzeba, żeby zostało to, co zostać musi. Żeby sukienka wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażałam biorąc w rękę materiał... Przymierzam, przymierzam, przymierzam... Jakie to szczęście, że podczas pierwszej przymiarki sukienka była wystarczająco luźna... W przeciwnym razie - cóż mogłabym z niej wycisnąć? Na ile ingerować?

Rozmarzyłam się... Szał mija...

Czego i wam życzę.