Króciutko tym razem...
No i znów rozczarował mnie materiał z elastanem. Pisałam już, że ich nie lubię. Pojechałam w spódnicy z poprzedniego postu na zlot forum "E-krawiectwo" /rewelacyjny jak zawsze - dziękuję wam, dziewczyny, dziękuję wam, chłopaki!/ - i wróciłam w spódnicy większej o co najmniej rozmiar... Mam nadzieję, że po praniu znów się "wstąpi". Potem znów rozciągnie i tak w kółko... Chyba jednak trzeba słuchać się Burdy i tkaniny rozciągliwe traktować nieco inaczej. Rozmawiałyśmy o tym na zlocie - że wpadła mi w oko wskazówka w Burdzie, żeby spodnie z materiałów rozciągliwych kroić tak, żeby materiał rozciągał się po długości spodni, nie po szerokości. Doszyłyśmy do wniosku, że jest w tym dużo logiki, bo zwłaszcza w rurkowatych spodniach braki luzu będą dokuczały przy siadaniu i zginaniu kolan - czyli wtedy, kiedy tak naprawdę długość siedzenia w spodniach i długość nogawek powinna się wydłużyć. Nie brzmi jasno... Ok. Długość rękawa mierzymy wzdłuż lekko zgiętej w łokciu ręki, bo wtedy jest większa, niż gdy ręka jest prosta. Rękaw wpuszczony w mankiet zawsze jest lekko zbluzowany i tam podziewa się ten nadmiar długości. W spodniach z prostą do dołu nogawką tego nie zrobimy. Na żywej nodze nadmiar "materiału" mamy zapewniony w postaci "zapasu" skóry na kolanie - tkanina nam tego nie zapewni. Nierozciągliwa albo rozciągliwa wszerz - rozepchnie się na kolanie i tak zostanie, rozciągliwa wzdłuż - rozciągnie i przynajmniej częściowo wróci do poprzedniego stanu.
Krojenie po szerokości kusi /przytyję ździebko, a spodnie czy karczek spódnicy będą dalej dobre, nie będę ich musiała dokładnie dopasowywać, bo same się ułożą i inne tego typu mity/, ale mści się okrutnie właśnie takim zachowaniem gotowej rzeczy, jakim potraktowała mnie spódnica... Jedyne wyjście teraz - to porozpruwać ją tu i ówdzie i podkleić /może nawet lepiej - podszyć/ karczek sztywnikiem... Czyli zrobić to, czego robić nie chciałam - dodać kolejną warstwę, która niepotrzebnie spódnicę ociepli... Tylko muszę się jakoś zmotywować...
Ale może to ociepli jej wizerunek w moich oczach...
Obserwatorzy
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Wiosna panie sierżancie – czyli spódnica lekko odchudzona
Wiosna
przyszła do spółki z latem i zewsząd słychać przerażone głosy:
Nie mam się w co ubrać!... Pod moimi oknami też...
Wywlokłam
zatem z jednego z pudeł materiał zakupiony dawno temu na
wiosenno-letnią spódnicę i zabrałam się do dzieła.
Spódnica
z Knipmode 01/2012, model 11
Odpuściłam
sobie dekoracje na karczku – bo i tak nie będę nosić bluzek do
środka, a w takim układnie dodatkowe pogrubienie pod bluzką
niespecjalnie by mi się przysłużyło.
Chwilę
zastanawiałam się – dodawać podszewkę czy nie – i
zdecydowałam, że jednak tak. Materiał to bawełna z elastanem,
średniej grubości – czyli ubiorę ją raczej nie w dni o
ekstremalnie wysokich temperaturach, a gdyby jesienią czy wiosną
założyć rajstopy – to podszewka może być wręcz konieczna. Nie
lubię ryzykować stresu podchodzenia spódnicy do góry, wciskania
się między nogi i innych takich przygód z elektrycznością ;-)
Widzę,
że znów zrobiły mi się miliony zdjęć, a zatem – żeby czasu
nie marnować...
Spódnica
skrojona, na krawędziach wlotów kieszeni oraz wzdłuż lewego boku
tyłu /tam, gdzie będzie wszywany zamek/ przyprasowałam paseczki
sztywnika. Słabo go widać, ale jest tam na pewno :-). Taką
czynność jak stabilizowanie brzegów sztywnikiem trzeba robić w
pierwszym etapie, najlepiej – przed odpięciem papierowej formy.
Każde podniesienie, przyłożenie do siebie, nie daj Boże –
przymiarka – to ryzyko rozciągnięcia się brzegu i zapowiedź
trudów przywracania poprzedniego stanu. O ile się da.
Spódnica
ma na przodzie zakładki po bokach i większą zakładkę w formie
kontrafałdy na środku. Przed skrojeniem podszewki do przodu
poskładałam te zakładki na formie /spódnica po poskładaniu
zakładek ma kształt trapezu, więc podszewka nie będzie za wąska/
i dołożyłam formę worka kieszeni z karczkiem biodrowym,
uzupełniając linię boku.
Wewnętrzna
część worka kieszeni skrojona z podszewki – w zasadzie powinna
być skrojona po odcięciu części karczka biodrowego, ale ja mam
inne plany... Zagięłam ją tylko. Poza tym – wg projektu powinna
być skrojona z materiału wierzchniego, ja jednak chcę spódnicę
trochę odchudzić – żeby nie miała tylu warstw materiału, była
możliwie przewiewna, a poza tym kieszeń mogłaby się odciskać na
wierzchu.
Tę
część – worek kieszeni z karczkiem biodrowym – skroję po
części z podszewki, ale żeby nie było jej widać zerkając w
kieszeń z boku – odcinam karczek biodrowy parę centymetrów dalej
niż linia wlotu kieszeni. Przerywaną kreską narysowałam sobie
pomocniczą linię kierunku materiału. Żeby nic niespodziewanego
się nie działo.
Część
skroiłam z materiału spódnicy, część – z podszewki.
Tak to
wygląda po zszyciu. Jeszcze raz złożyłam części formy i
porównałam z tym, co mi wyszło ;-) Dwa milimetry na szwie w jedną
albo drugą stronę dają cztery milimetry różnicy po całości –
a to bardzo dużo jak na worek kieszeni.
Worek
kieszeni przyszyty do wlotu kieszeni – prawą do prawej.
Szew
przeprasowany, worek odwrócony do wewnątrz, przestębnowany.
Doszyta
druga część worka, całość obrzucona.
Przyprasowałam
sztywnik na krawędziach karczków – przedniego i tylnego – po
lewej stronie, oraz wzdłuż górnej krawędzi. Na górną krawędź
mogłam raczej przyprasować paseczek cięty z prostego, a nie ze
skosu, bo lepiej by ją ustabilizowałby – pasek se skosu nie
spełnia oczekiwanej funkcji, bo krawędź i tak się rozciąga –
przez nieszczęsny elastan zawarty w materiale... Jak ja takich
materiałów nie lubię... Ale nadruk mi się podobał, i grubość
materiału jest w porządku...
Naprasowując
kawałki sztywnika na brzegi skrojonych części najlepiej robić to
podkładając papier – chroniąc deskę do prasowania przed
zabrudzeniem klejem, który czasem lubi zdradziecko przenieść się
na prasowane rzeczy – a wtedy może je zniszczyć, bo taki klej
nie zawsze łatwo usunąć... Nie mówiąc już o brudzeniu stopy
żelazka klejem...
A jak
się już żelazko wybrudziło – to trzeba je wyczyścić.
Najprostszą metodą – na drewnianą deskę kuchenną kładziemy
kartkę papieru, który grubo posypujemy garstką soli. Żelazko
mocno nagrzewamy – i prasujemy sól, mocno dociskając żelazkiem.
Resztki upartego brudu usuwamy pocierając żelazkiem o kant deseczki
przykrytej papierem. Zabieg trwa 2-3 minuty, żelazka nie trzeba po
nim myć, czekać na ostygnięcie itp.
Paprochy
brudów widać i na soli, i na brzegu deseczki. Robiłam tak i
żelazkiem ze stopą stalową, i z ceramiczną – nic to im nie
zaszkodziło.
Ułożyłam
zakładki na przodzie spódnicy, a środkową kontrafałdę zszyłam
tymczasowym szwem, żeby nie rozsunęła się podczas szycia. Wypruję
go na samym końcu.
Zszyłam
karczki i dół spódnicy szwami na prawym boku, przyszyłam karczki
wewnętrzne do zewnętrznych wzdłuż górnego brzegu, a następnie –
karczek do dołu spódnicy.
Będę
się zabierała za wszywanie zamka i na tym etapie najważniejsze
jest, żeby linie szwów łączących karczek ze spódnicą oraz
wysokość karczka po obu stronach zamka były styczne i równe. Bo w
przeciwnym razie – zamek trzeba będzie odpruwać, żeby je
poprawić...
Przyszywam
jedną taśmę zamka. Nie silę się na doszywanie go na dole aż do
samego końca. Szyję na tyle, na ile dopuszcza mnie stopka. Nie ma
potrzeby wysilania się i doszywania zamka „na maksa”.
Zapinam
zamek i zaznaczam nacięciem linię szwu między dołem spódnicy a
karczkiem na nieprzyszytej jeszcze taśmie zamka.
I to
będzie miejsce, w którym /po rozpięciu zamka/ w pierwszej
kolejności przypnę drugą taśmę zamka do drugiej krawędzi boku
spódnicy.
Zamek
wszyty z obu stron – szew na dolnym końcu wciąż jeszcze otwarty.
Zszywam
teraz szew boczny spódnicy, szyjąc od dołu i kończąc go 3-5 cm
poniżej końca szwów mocujących zamek.
Zmieniam
stopkę, by móc szyć możliwie blisko zamka i uzupełniam brakujący
odcinek szwu. Znów – bez przesady z doszywaniem. 5-milimetrowy
otworek pomoże ostatecznie dopasować brzegi materiału a i tak
zamknę go rygielkiem na wierzchu spódnicy, pod zamkiem.
Zamek
wszyty.
Zszywam
teraz prawy bok podszewki, a lewy – od dołu do mniej więcej 5-7
cm poniżej końca zamka.
Przyszywam
podszewkę do wewnętrznego karczka spódnicy. Zapasy na szwy części
wierzchnich zaprasowuję do góry, na karczek – a części
wewnętrznej – w dół. To też w ramach odchudzania – tym razem
szwu łączącego karczek z dołem spódnicy. Teraz będę wykańczać
zamek podszewką... Na odcinku karczku taśma zamka będzie ukryta w
szwie, natomiast niżej – podszewka będzie doszyta tylko do taśmy
zamka, nie do materiału spódnicy, nie chcę tego robić jednym
szwem - więc zacznę od doszywania podszewki do zamka.
Spódnicę
wywracam na lewą stronę, prawą stronę podszewki układam na
prawej stronie wierzchu. Karczki spinam szpilką i przyszywam
podszewkę do taśmy zamka – w takiej odległości, w jakiej
poprowadzę później szew wzdłuż brzegów karczku. Szew zaczynam
na linii łączenia karczku ze spódnicą, a kończę nie doszywając
go do końca taśmy. Szyję możliwie blisko ząbków zamka. To samo
robię na drugim brzegu.
I tak to
wygląda.
Zaglądam
na lewą stronę podszewki i spinam otwór, który pozostał w szwie.
Zszywam go pozostawiając nie zszyte 0,7-1 cm od góry.
Ten
kawałeczek nie zaszytego szwu będzie układał się pod skosem w
literę V. Zaprasowuję go i przeszywam rygielek, mocując podszewkę
do zamka i zabezpieczając szew przed rozdarciem.
Wracam
do nie zaszytych boków karczku. Górną końcówkę taśmy zamka
wywijam na zewnątrz, w kierunku dodatków na szwy i zszywam karczki
szyjąc blisko ząbków zamka.
5-milimetrowy
otworek na dole zamka zaszywam rygielkiem mocując zamek /bez tego
rygielka będzie miał skłonności do odpruwania się na dole, co
się bardzo często zdarza/.
Wykorzystując
stopkę do ściegu owerlokowego zszywam obie warstwy spódnicy
/wierzchnią i podszewkę/ prowadząc igłę w szwie łączącym
karczek i spódnicę.
Podszewkę
podwinęłam dwukrotnie i przeszyłam prostym ściegiem, natomiast
dół spódnicy podłożę ściegiem krytym.
Obrzucony
dół zaprasowuję na szerokość przyszłego obrębu. W tym
przypadku – na oko, mniej więcej 3 cm. Spinam szpilkami wbijając
je bliżej dolnej krawędzi, od prawej strony – dzięki temu nie
będę miała z nimi kontaktu podczas szycia :-)
Spięte
podłożenie odwijam na prawą stronę spódnicy /czyli na zdjęciu - pod spód/, zostawiając ok.
4-5 mm brzegu, po którym będę prowadzić szew.
Zakładam
stopkę do ściegu krytego. Kręcąc śrubką do regulacji po prawej
stronie stopki przesuwam białą „łopatkę”, od której zależy,
jak daleko pod igłę podsunie się brzeg złożonego materiału.
Docelowo – igła ma łapać jak najmniej, dosłownie niteczkę
materiału. W przeciwnym razie – albo wbije się za daleko, jak na
tym zdjęciu, i po prawej stronie materiału powstanie długi,
pionowy ścieg, prostopadły do krawędzi spódnicy. Niefajnie.
Albo –
jak na tym zdjęciu – podkręcona jest za bardzo i igła nie spotka
się ze złożeniem w ogóle i nie złapie wierzchu. Podłożenie w
tym miejscu nie będzie podszyte.
Mój
materiał w zasadzie nie kwalifikuje się do szycia ściegiem krytym.
Jest bardzo „płaski” - i uchwycenie choćby jednej nitki będzie
widoczne na prawej stronie. Nawet podszywając ręcznie ciężko
byłoby to zrobić tak, żeby nie było śladu. Za to im grubszy,
bardziej puszysty materiał – tym lepiej. Na wełnie czy dzianinie
jest szansa uszycia go zupełnie niewidocznym. Bardzo pomaga
zastosowanie nici monofilowych – cieniutkiej, przezroczystej /albo
ciemnej, dymnej/ żyłki, która w zasadzie nawet jeśli jest
widoczna, to jest niewidoczna ;-) Tyle, że moja spódnicę będę
prasować w dość wysokiej temperaturze i żyłka albo się
przepali, albo skruszeje z czasem od temperatury... Bez sensu...
Miejscami
widać, miejscami – nie...
Ponieważ
po rozłożeniu podwiniętego szwem krytym brzegu „kropeczka” z
nitki, którą się szyło, jest w zasadzie „kreską” - jakość
szwu bardzo poprawia poluzowanie naprężenia górnej nici, które
może być dużo luźniejsze, niż do normalnego szycia. Podkładana
warstwa nie jest wtedy mocno przyciągana do warstwy wierzchniej i
podłożenie układa się bardziej naturalnie.
No i tak
to wyszło...
piątek, 5 kwietnia 2013
Wywody filozoficzne – czyli jak przy szyciu nie zwariować.
Przeziębienie
jeszcze mnie trzyma, mocy do szycia brak, chociaż kolejne tkaniny
zakupione... Tyle dobrze, że wiosna nie przychodzi i w związku z
tym okrzyk: „Nie mam się w co ubrać!” jeszcze przede mną...
No to
chociaż pofilozofować mogę, chociaż umysł jeszcze nie całkiem
przytomny...
Bo
mówiłam nieraz, że lubię szyć, bo mam czas na dumanie? Mówiłam.
Na pewno. I jednym z tematów, który przydumał się do mnie podczas
szycia jest właśnie ten – jak przy szyciu nie zwariować.
Szał
człowieka nieraz przy maszynie ogarnia. Bo albo maszyna szwankuje,
albo ciuch nie leży, albo w ogóle – nie tak miało być, jak
wychodzi.
Weźmy
taki przykład – mam odpowiednią ilość czasu, zatem nie szyję
„na wczoraj”, okoliczności są sprzyjające – czyli nikt mi
się nie kręci pod nogami i nie odrywa od pracy, muzyczka włączona
taka, jaka lubię /czyli – ani nie spowalniająca, ani nie
nadmiernie ekscytująca/, maszyna sprawna - a szycie nie idzie, wulkan we mnie
wzbiera...
Trzeba
sobie zrobić małe pranie mózgu. To najlepszy sposób na odsunięcie
od siebie szaleństwa. Przekonać samą siebie, że nie jest się
najlepszym krawcem pod słońcem i nie umie się wszystkiego /a jak
tu winić kogoś za szczerość/, że maszyna tu nic nie jest winna
/i to się okazuje prawdą w 90 % przypadków/, a gotowy wykrój z
Burdy czy innego czegoś naszym przyjacielem jest.
Mózg
wyprany jest jaśniejszy, pracuje lepiej i nie zacina się.
Szycie
nie idzie – zamek krzywo się wszywa, materiał się rozłazi, szwy
się skręcają... To nie przez szpilki wbijane przez właścicielkę
konkurencyjnego bloga w laleczkę voodoo z moją podobizną... Coś
źle zrobiłam. Pośpieszyłam się. To podstawowy błąd, za który
teraz płacę. Nie podprasowałam sztywnika – bo przecież
materiał wydawał się taki zwięzły. Źle go oceniłam. Nie
przyfastrygowałam – bo wydawało mi się, że dam radę przyszyć
równo. Przeceniłam swoje możliwości. Niedobrze ułożyłam części
wykroju na materiale. Wydawało mi się, że to nie ma aż takiego
znaczenia. Źle dobrałam materiał. Zafascynował mnie kolor, a nie
wzięłam pod uwagę, że z „tego” materiału „taki” fason to
będzie jedna wielka wpadka...
Nie ma
co się biczować, zalewać łzami i pomstować grubym słowem. Każda
kolejna rzecz, każde kolejne szycie to nauka. Za każdym razem albo
się czegoś nowego uczę albo przynajmniej utwierdzam się w tym,
czego już się dowiedziałam. Albo praktyką potwierdzam teorię.
Nawet najbardziej nieudany ciuch, taki, którego się ani razu nie
założy, jest inwestycją w krawiecką przyszłość. Jakoś tak
jesteśmy przecież skonstruowani, że najlepiej uczymy się na
własnych błędach. Trzeba się tylko umieć do nich przyznać.
Przypadek
drugi - maszyna nagle szwankuje. Zamiast wyrzucać ją za okno –
cierpliwie zakładam na nowo nitki, przypominając sobie, jak tam
było z tym podnoszeniem stopki i w którą stronę ma się kręcić
szpulka w bębenku. Jeśli przed momentem szyła dobrze, potem
zerwała nitkę i już nie chce współpracować – do warto
przetrzepać bębenek w poszukiwaniu farfocla z nitki albo materiału.
Jeśli zmieniało się nitkę górną – sprawdzić, czy w
naprężaczu nie pozostał kawałek nitki z przeciąganego przez
naprężacz „ogonka”. Zmienić igłę. Odwrotnie założyć
szpulkę. Rzucić okiem w instrukcję, która zawsze powinna być pod
ręką, nawet po latach. Pogłaskać maszynę albo jej pogrozić. Na
pewno się opamięta.
I
przypadek ostatni – kiedy to szyło się lekko, łatwo, przyjemnie,
a co najważniejsze – szybko – a ciuch nie leży... A korzystam
ze sprawdzonych źródeł wykrojów? A czy na pewno sukienka na modelce
wygląda na dopasowaną w takim stopniu, jak chciałam? A sprawdziłam swoje
wymiary i porównałam z tabelą? A czy mam świadomość, że mam
niewielką skoliozę albo opadające ramię? A dobry rozmiar wybrałam
– nie w oparciu o rozmiar z metki ciucha, który ostatnio kupiłam?
A czy dobry rozmiar wykroiłam? A naniosłam poprawki na papierową
formę zgodnie z moimi proporcjami ciała /lub ich brakiem/ ? A
wybrałam właściwy rodzaj materiału? Jeśli tak – to ciuch może
być w zasadzie tylko za luźny. Za ciasny z reguły nie bywa.
I teraz
– po raz pierwszy – dodaję sobie otuchy...
Coco
Chanel podobno nie robiła szablonów, a do szycia podchodziła
praktycznie, upinając materiał na modelkach. Doprowadzając
pokłute szpilkami biedaczki do płaczu ze zmęczenia i bólu. Michał
Anioł powiedział, że w bryle marmuru widzi swoją przyszłą
rzeźbę i jego zadanie polega na odrzuceniu niepotrzebnych warstw
kamienia. Więc jak Coco upinam szpilkami za dużą tu i ówdzie
sukienkę, wyrównując niepotrzebne fałdki, kierując tkaninę tam,
gdzie chcę. Nadając całości kształt taki, jaki chcę. Tuszujący
to, co chcę zatuszować, podkreślający co chcę podkreślić. Nie
walczę z materiałem, chcę go tylko przechytrzyć. Żeby zaczął
ze mną współpracować. Na pewno zacznie, muszę tylko znaleźć na
niego sposób. I jak Michał Anioł stopniowo zwężam ramiona,
dopasowuję centymetr po centymetrze talię, pogłębiam zaszewki –
odrzucając tyle materiału, ile potrzeba, żeby zostało to, co
zostać musi. Żeby sukienka wyglądała tak, jak ją sobie
wyobrażałam biorąc w rękę materiał... Przymierzam, przymierzam, przymierzam... Jakie to szczęście, że podczas pierwszej przymiarki sukienka była wystarczająco luźna... W przeciwnym razie - cóż mogłabym z niej wycisnąć? Na ile ingerować?
Rozmarzyłam
się... Szał mija...
Czego i
wam życzę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)